Popatrzyłam na klacz nieco jak na idiotkę, a następnie machnąłem łem do Veny.
- Oprowadzę - zgodziła się. Odwróciłem się i z rozłożonymi skrzydłami wniosłem się w niebo.
Zapomniałem
o niej. O wszystkich. Dokładnie dwie... no dobra, może trzy godziny latałem
bezsensownie nad całym stadem. Wzdłuż granic, przez środek i tak różnie.
Parzyłem przed siebie, nie rozglądałem się nigdzie, nie podziewałem
widoków. Po prostu leciałem przed siebie wolno i leniwie. Co jakiś czas
machnąłem dwa razy skrzydłem, aby nie stracić wysokości, albo nie zaryć o
ziemie, czy konary drzew. Wlatywałem w chmury, w te białe puchy, a
widok nad nimi był nieziemski. Nadeszła noc, a gwiazdy lśniły przepięknie.
Księżyca nigdzie nie dostrzegłem, zamiast tego do moich uszu doszło
rechotanie żab, melodia grana na małych „skrzypcach” koników polnych,
trzepot nietoperzy i takich tam. Wiatru nie było, zero, nic, pustka, tak
więc nic mi nie przeszkadzało w locie. Nawet ta panująca ciemność, gdyż
sam jestem koniem mroku, więc jaka to dla mnie różnica? Raczej rarytas.P rzelatywałem
nad wąwozem. Zniżyłem lot i stanąłem na mchu. Schyliłem łeb i się przyjrzałem wszystkiemu. Z radością stwierdziłem, że jest tu bardzo spokojnie. Ponownie rozprostowałem skrzydła. Wzleciałem w górę, bo
po co miałem tam siedzieć? Zaleciałem tylko na chwilkę. Ostatecznie
wylądowałem na chmurze, która znajdowała się nad urwiskiem i na niej
zasnąłem.
<Armena?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz