Ściemniało się już.
Postanowiłam przejść się dziś już po raz ostatni. Puszek postanowił iść jeszcze
na poziomki. Puściłam go chętnie; jeden kłopot z głowy. Wieczór był piękny. Złociste
liście opadały raz po raz na mój nos. Powietrze było ostre i świeże. Udałam się
nad jezioro. Przysiadłam i… osłupiałam. Tafla była pokryta lodem! Nie zdziwiłabym
się jeżeli spadłby dziś chodziarz śnieg ale dziś było z 17*C! Zawiał zimny
wiatr. Niepewnie postawiłam kopyto na zamarzniętej wodzie. Drugie, trzecie.
Ślizgając się doszłam mniej więcej na środek. Dopiero teraz zauważyłam, że na
lodzie były odpite ślady kopyt. Nagle skorupa pękła i wpadłam do wody. Czy ja
umiem pływać?
- POMOCY! – wrzasnęłam.
Mari, ogar. Nie
kompromituj się! Zanurzyłam się i próbowałam wypłynąć na powierzchnię. Lód
jednak nieprzerwanie biegł do końca brzegu. Kończyło mi się powoli powietrze.
Zaczęłam walić głową w lód. W końcu pękł. Z trudem wyrzuciłam kopyta do góry i
oparłam je o bryłę. Oddychałam ciężko. Siedziałam jeszcze tak ze piętnaście
minut po czym stanęłam spowrotem na lodzie i pocwałowałam w stronę brzegu.
Dowlokłam się zziębnięta do plaży, która była najbliżej. Piasek był jeszcze
cieplutki. Opadłam na niego bezwładnie. W oddali zobaczyłam dwa kontury jakichś
koni i… jelenia?! Moja klatka piersiowa unosiła się w rytm nieregularnego
oddechu. Ogier odwrócił się nagle w moją stronę. Dźwignęłam się na kolona.
Galant? Vena?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz