środa, 1 lutego 2017

Od Vertus'a CD Marika

Ubłocone kopyta zatapiały się głęboko w wilgotne podłoże. Ostry deszcz uderzał w zmarznięte ciało, wystawione na działanie ogłuszającego wiatru. Szara sierść niemal całkowicie pokryta została zamarzniętymi kroplami wody. Jasne przebłyski na niebie – niechybna zapowiedź silnego sztormu – raz po raz oślepiały zmęczone oczy.
No cóż, nie było co ukrywać, towarzysząca mi sprzyjająca pogoda znikała równie szybko co entuzjastyczne podejście do niezbyt realnego celu mojej podróży – znalezienie miejsca, w którym przewodnik stada pozwoli zatrzymać się komuś takiemu jak ja. Niestety, czasy w których żyliśmy nie sprzyjały wygnańcom. Każde stado obawiało się szpiegów lub sabotażystów, gotowych wyniszczyć wzajemne zaufanie koni od wewnętrznej strony. Każda przybłęda stanowiła kolejne ryzyko, którego nikt nie chciał się podejmować
  - Cóżem wam uczynił, Bogowie, że w ten sposób uprzykrzacie mi życie? – jęknąłem w przestrzeń, nieprzerwanie brnąc przed siebie. – Jeśli robię coś nie tak, pokażcie mi to. Samą karą nie nauczycie mnie jak żyć!
Moje słowa niemal natychmiast zagłuszone zostały przez wiatr. Pochyliłem łeb, wypuszczając ciepłe powietrze przez chrapy. Jeśli dalej uparcie iść będę w tą zamieć, prędzej czy później padnę z wycieńczenia. Najwidoczniej nadeszła pora na znalezienie kolejnego tymczasowego schronienia.
Już miałem skręcić w kierunku północnym, z nadzieją na znalezienie odpowiedniego miejsca, gdy nagle usłyszałem pojedynczy krzyk dobiegający zza mojego zadu. Stanąłem napięty jak struna, nastawiając uczy na sztorc, niemal natychmiast zapominając o zmęczeniu. Po chwili dźwięk dotarł do mnie ponownie, uderzając w bębenki słuchowe ze zdwojoną siłą. Tym razem bez większego problemu wyróżniłem słowo „pomocy”. Nie czekając na kolejny krzyk, ruszyłem galopem przed siebie. 

Przemierzałem las wydłużonym kłusem, w miarę możliwości badając teren przed przeniesieniem na niego większego ciężaru ciała. Nie podążałem już w kierunku z którego ostatnim razem słyszałem krzyk, lecz kierowałem się tak dobrze znanym zapachem śmierci i bólu. 
Po chwili nieprzerwanego biegu, pod kopytami ujrzałem od niedawna martwego konia, leżącego z przebitą na wylot szyją. Kilka metrów przede mną rozgrywała się jeszcze gorsza scena – bliżej nieokreślonej płci czy postury koń ostatkami sił utrzymywał koniec pyska nad powierzchnią wody. Na brzegu sadzawki stał ogromny stwór, umorusany cuchnącą mieszaniną błota i krwi, śliniący się na myśl o mięsie tonącego stworzenia.
Szybko obmyślając w głowie plan, chwyciłem za pomocą pyska pokaźnych rozmiarów kamień leżący u moich kopyt. Skoczyłem do przodu, w ostatniej chwili wzbijając się w powietrze za pomocą skostniałych skrzydeł. Wykręciłem koło nad jeziorkiem, przyciągając wzrok potwora, po czym z szewską precyzją spuściłem głaz centralnie na łeb bestii. Zdezorientowany stwór ryknął, łapiąc się za zbite miejsce. Wyko stałem chwilę nieuwagi, podlatując do tonącego konia. Zanurkowałem, podkładając swój grzbiet pod brzuch zwierzęcia. Po chwili wyłoniłem się z wody, ciągnąc stworzenie na swoim grzbiecie. Stanąłem twardo na ziemi, na wpół schowanymi skrzydłami otaczając zimne ciało obcego. Utrzymywałem je w tej pozycji przez kilka metrów wytrwałego kłusu, do czasu, gdy gwałtownie skręciłem w prawo. Stanąłem przed wejściem do małej jaskini, którą dane było mi zauważyć kątem oka, w trakcie wcześniejszego szaleńczego biegu. Szybko ustawiłem konia na ziemi, po czym ruchem łba nakazałem mu wejść do jaskini. Gdy biały zad zniknął w szczelinie, bez chwili wahania przecisnąłem się za nim. 
Małe wejście powinno skutecznie uniemożliwić ogromnej bestii skrzywdzenie nas. 
Niestety, problemem okazał się brak światła.


Marika? 
Wybacz, że tak słabo. Kochane przez wszystkich testy skutecznie uniemożliwiły mi wykombinowanie czegoś lepszego, w krótszym czasie :/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz