sobota, 10 grudnia 2016

Od Lorgana C,D Mariki

Na padnięte słowa z ust klaczy odwróciliśmy się i odeszliśmy, zostawiając Marikę samą. Może właśnie tego teraz potrzebowała - samotności. Właśnie ten stan potrafi czasem pomóc w tych ciężkich momentach. 
No nic, wypadałoby jeszcze rozejrzeć się po terenach i znaleźć Cole'a, może będę mógł się przydać, w końcu nie zapominajmy, ale jest wojna, a co to oznacza? Trzeba być non stop czujnym i na wszystko przygotowanym.
-Chyba wiem, gdzie może znajdować się teraz Cole. Chodź, idziemy. - powiedziałem zimnym tonem do Ismeny.
Wilgotna mgła snuła się po polach, kiedy wraz z Ismeną zmierzaliśmy w kierunku Góry Prawdy i Oszczerstwa. Słońce od samego świtu kryło się za chmurami, a wokół panował chłód. Sprężyłem się z zimna i spojrzałem na wilgotną sierść Ismeny. 
Westchnąłem cicho. Smutna szarość dnia i obawa przed tym, co w każdej chwili mogło na nas wyskoczyć, odbierało nam werwę. Stado wyglądało zupełnie inaczej jak tu dołączyłem. Czułem zmęczenie tej ziemi, które docierało do mnie z każdym obłoczkiem mgły jak słodkawy oddech umierającego.
Stopniowo pola pod moimi kopytami stawały się coraz bardziej strome. Nasza droga wiodła przez niewielkie garby i płytkie zagłębienia. Wzniesienia i spadki terenu następowały po sobie zbyt regularnie, aby można je było kłaść na karb natury. Był to z całą pewnością efekt prac członków stada. 
-Lorgan, czy mogłabym o coś Cię spytać? - przerwała grobową ciszę wilczyca.
Skinąłem lekko łbem.
-Czy ty... Lubisz Marikę? 
Przez chwilę zszokowany tym pytaniem nie odpowiadałem nic, aż w końcu zabrzmiał mój głos:
-Lubię ją na tyle, aby spędzić trochę czasu w jej towarzystwie, ale nic więcej. Nie znam jej na tyle dobrze, aby ją nazwać chociażby "przyjacielem". - mój głos zabrzmiał swobodniej niż zwykle. Słowa mnie opuszczały w pośpiechu, jak gdybym to, co mówiłem, nie miało znaczenia.
Wadera zamilkła i tak też zostało do końca naszej podróży, która wlokła się, aż do zachodu słońca.
Po bardzo długiej i żmudnej wędrówce dotarliśmy na tereny niedotknięte jeszcze przez wojnę. Tak, jesteśmy już blisko tej góry.
,,Coś się śpieszy i rozpycha... rani... jest za głośne'' - usłyszałem czyjś głos w mojej głowie. 
Ismena nic nie mówiła. Pojękiwała i potrząsała głową, jakby ją coś bolało. 
-Ismena, powiedz mi natychmiast, co się z tobą dzieje? - zażądałem.
-Nie wiem. Coś jest nie tak. Coś mnie odpycha, ten straszliwy krzyk. 
Wilczyca skuliła się, zaciskając szczęki tak mocno, aż raniąc sobie dziąsła. 
Nagle przypomniałem sobie. Musiał ktoś teraz wypowiadać zaklęcia odpychające dla niektórych istot, aby nie przekraczały "bariery". Ktoś nas obserwował. Tak, ktoś chciał, abym był sam.
-Dalej nie musisz ze mną iść - zwróciłem się do Ismeny. - Musisz wracać.
-Wszystko w porządku - nagle uspokoiła się. - To coś ustąpiło... Nie martw się, dam radę.
-Przecież.. - próbowałem zaprzeczyć.
-No, rusz się! Chcę Ci towarzyszyć i będę! - zaprotestowała ostro.
W odpowiedzi stać było mnie tylko na westchnięcie. Ismena akurat w upartości była nie do zbicia.
-Jak się to powtórzy masz natychmiast wracać. 
Zanim Ismena zaczęła znowu protestować, odwróciłem się i wezwałem zaklęcie blokujące na tego rodzaju czary, aby zagęścić mgłę, która uniemożliwi temu czemuś nas obserwować i podążać za śladami. Odczekaliśmy chwilę, aż mgła zagęści się na tyle, abyśmy już mogli ruszyć w białą gęstwinę. 
Teraz przed nami wznosiła się Góra Prawdy i Oszczerstwa, jakby tylko czekała, aby mi się ukazać. Niestety Ismena nie mogła jej dostrzec, gdyż była za niska.
W unoszącej się białej mgle wyglądało to bardzo mrocznie, taka ciemna góra, która nagle wystrzeliła z płaskowyżu. Wydawała się zupełnie nieprzystępna, tak bardzo, iż zastanawiałem się, czy nie jest to przypadkiem efekt jakiegoś mrocznego czaru. Jednak zacieniony grzbiet wzgórza mnie nie przerażał. Pokonaliśmy długą i trudną drogę, żeby tu dotrzeć, na spotkanie z naszym Przywódcą stada. Cole tak nagle zniknął, bez śladu, coś tu nie grało, a więc najprawdopodobniej znajdywał się na tej górze, gdyż kiedyś nam coś o tym wspomniał, że gdyby coś takiego miało miejsce, coś tam, coś tam, aby szukać go w tym miejscu. Szkoda, że wtedy miałem to totalnie gdzieś.
Dobra, teraz musieliśmy tylko przedrzeć się przez ochronne zaklęcie Terry, aby nikt nieproszony nie mógł przekroczyć tego miejsca, ale wyczułem, że to i tak już nie ma znacznie. Zaklęcie zostało złamane, ktoś nieproszony musiał tu już wleźć. 
Kiedy podszedłem jeszcze bliżej, zauważyłem, że spiralny wzór bruzd ciągnie się, aż na sam wierzchołek i oplata górę jak gigantyczne schody. Może powinniśmy podążać spiralną ścieżką wytyczoną przez moje zaklęcie i wejść na szczyt, okrążając górę, zamiast  wspiąć się po stromiźnie? Z pewnością zajmie nam to więcej czasu, ale marsz wzdłuż bruzd pomoże nam ominąć zaklęcie mylące drogę. 
Tętniąca w moich żyłach wyraźnie pulsująca magia tłumiła wszelkie obawy. Postawiliśmy pierwsze kroki na jednym z garbów i zaczęliśmy wspinaczkę. Mgła, która szczelnie otulała górę, znacznie utrudniała nam marsz. 
Wyczuwałem jak czym wyżej wspinaliśmy się, tym Ismena odczuwała dziwne i bolesne "blokady". 
Stałem oblany strumieniem jej cierpienia, próbując wchłonąć jej ból za pomocą zaklęcia: ,,Sumipsip'', ale czułem coś jeszcze. Działo się coś jeszcze innego i złego. 
W powietrzu wychwyciłem dziwny miedziany posmak, który jak kwaśny korek zatykał mi gardło. Przyjazną cisze, pod podłożem zakłócił wściekły jazgot jakby atakujących os. Dwie siły zmagały się ze sobą, odpychając, odkształcając, zderzając, rysując w powietrzu wzór podobny do tego, który oliwa zostawia na powierzchni wody.
Znałem już ten dźwięk, poznałem ten smak. Byliśmy w niebezpieczeństwie. Coś na nas czekało na samym szczycie góry.
Dotarliśmy w końcu na sam szczyt. Ismena, gdyby nie moja pomoc w pochłanianiu jej bólu, byłoby z nią naprawdę źle. 
Nagle poczułem jakieś zawirowanie. We mgle zaczęły się tworzyć wąskie leje, które wysysały jej opary, aż w końcu wokół mnie powstała wolna od mgły przestrzeń. W tej jasnej plamie pojawiła się nie znam mi dotąd klacz. 
Oto ona:
Wyglądała tak, że każdy się za nią powinien obejrzeć. Otulał ją olbrzymi czar dający jej zapewne ten przyciągający wygląd. Długa ciemna grzywa połyskiwała i majestatycznie otulała ją całą. Raz po raz wzbijały się w powietrze aksamitne i czarne pasma tych włosów, które jak brzytwa wdzierały się do wnętrza mojego mózgu.
Płytko odetchnąłem kwaśnym powietrzem, a moja siła nagle wzrosła. 
-Kim jesteś?
Uśmiechnęła się lekko i czarująco.
-Ja? Jestem Brena. - zabrzmiał jej zmysłowy głos.
Zmrużyłem oczy i napiąłem się jeszcze bardziej. Nie była to czysta istota, o nie, zdecydowanie, było to promieniujące złą energią stworzenie.
-Spodziewałem się tu kogoś innego, Breno. - wycedziłem z rosnącą zaciętością.
-Ah tak? Ktoż to taki? Nikogo tu nie było, gdy tu przyszłam. - błysnęły tajemniczo jej oczy.
Łże, łże niż najgorszy splugawiony krwią morderca. Coś tu musiało się stać zanim przyszliśmy.
-A zatem... - wycedziła skierowana teraz do Ismeny, uśmiechając się jadowicie, a w jej głębokim głosie pobrzmiewała nuta przewrotnego humoru. - W końcu się przyczołgałaś. Myślałam, że moje zaklęcie zadziałało, ale widzę, że ktoś Ci w tym pomógł. - ostatnie słowa rzuciła w moją stronę.
Wadera zajadle kłapnęła zębami, a z jej pyska poleciało kilka kropli krwi. 
-Gdzie jest Cole? - spytałem groźnie.
-Kto? 
Zaśmiałem się samoistnie.
-Jesteś niezłą aktorką, ale wierz mi, że nawet to Ci nie pomorze. Nadal będzie udawać? - warknąłem.
Zebrałem się w sobie i odparłem czerń jej spojrzenia z całą mocą, czując gorące uderzenie triumfu, kiedy jej oczy uciekły w bok i dopiero po chwili ponownie wwierciły się w moje. Zaskoczenie i złość zacisnęły ją całą.
-Pracujesz dla Death'a? - zalałem ją kolejnym pytaniem.
Brena wybuchnęła gardłowym rechotem, który drażnił moje nerwy.
-O nie, nie... MY z nim współpracujemy. 
-Współpracujecie? Wy? Czyli kto? - posłałem jej groźne spojrzenie.
Nagle Brena zamilkła i zaczęła zębami się bawić jednym z kosmyków, a gniew na jej "twarzy" ustąpił miejsca słodyczy. Podchodziła do mnie coraz bliżej i bliżej, aż w końcu podeszła do mnie na tyle blisko, abym mógł dostrzec jej nienaturalne dla wszelkiego rodzaju gatunku koniowatych - ostre, nieduże kły. 
-Lorganie, dlaczego jesteś taki spięty? - liznęła delikatnie językiem mojej szyi.
Odruchowo odsunąłem się od niej i odwróciłem wzrok, co niestety było moim błędem. Klacz wykorzystała i zrozumiała to jako uległość.
Przybliżyła się do mnie jeszcze bardziej. Poczułem na sobie jej oddech i dotyk. Przytuliła swój pysk do mojej szyi.
-Nie chciałabyś zająć jakiegoś ważnego stanowiska? Pomyśl, byłbyś ze mną, byś był usadowiony do końca życia. Nie ma co zostawać na tym zadupiu zwanym "stadem". To, co wy nazywacie "domem" zniknie z powierzchni ziemi jak i ich członkowie. - wyszeptała mi do ucha.
W tamtej chwili coś we mnie uderzyło, odepchnąłem ją z całej siły, na co ona z niemałym zaskoczeniem poleciała do tyłu.
Skuliłem uszy do tyłu.
-A więc tak... - zaczęła, a jej wzrok, aż kipiał z wściekłości.
-Nie zrobicie tego. Nie. Nie dopuszczę do tego. 
"Twarz" jej stężała.
-Od kiedy tyle w tobie dobroci? - zakpiła. - Jesteś zły, jesteś chodzącym złem. Nigdy się nie zmienisz! 
-Tak sądzisz? 
Cisza. Cisza przed burzą.
 -Cole'a nie ma. Death Angel nie ma. Dużo członków nie ma, jakaś niewielka garstka was została, a właśnie nadchodzi armia z północy. Nie zdołacie nas powstrzymać. - uśmiechnęła się triumfalnie. 
I niestety miała racje, ta armia może uderzyć w każdej chwili, a niestety tak łatwo ona mnie już nie wypuści. Zaraz! Ismena!
-Ismena, leć do kogokolwiek z członków stada i zawiadom o zaistniałej sytuacji, ale... - przerwała mi Brena.
-Ale! Nie wspominaj nikomu o mnie. - spiorunowała ją wzrokiem. 
Ismena miała już coś odpowiedzieć, ale spojrzałem na nią porozumiewawczo. Widziałem jak jest zaskoczona moim "uległym" zachowaniem. Po czym szybkim i żwawym ruchem pobiegła. 
A ja zostałem sam z Breną i  chyba nie mam innego wyjścia jak tylko...

(Marika? Mam nadzieję, że opowiadanie Ci się spodobało. Możemy to jakoś ciekawie i fajnie rozwinąć ^^) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz