poniedziałek, 26 grudnia 2016

Od Lorgana C.D Mariki

Nie mam innego wyjścia jak tylko... zgodzić się na jej propozycje. 
Głośno i ciężko westchnąłem.
-I niech tak będzie...
Klacz rzuciła mi pytające spojrzenie.
-Dołączę do was...
Oczy Breny zaiskrzyły wraz z wymownym uśmiechem. 
-Mądra decyzja - podeszła do mnie i szepnęła mi do ucha. - A jednak da się ciebie złamać. Nie jesteś taki silny jak to bardzo wielu się wydawało - zachichotała. 
Mój wzrok błądził teraz po ziemi, bez jakichkolwiek emocji, nieobecny, nieuchwytny.
-Mimo tego... musimy zaczekać na resztę... - próbowała wychwycić mój wzrok.
Na resztę? O nie... Ismena musisz zdążyć... 
Czekaliśmy tak już bardzo długo, a ja zastygłem w tej samej pozycji od ostatnich wymienionych przez nas zdań. Nie mogłem w to uwierzyć, że JA, który chciałem zniszczyć ich wszystkich, miałem teraz stać się jednym z nich...  mam bratać się teraz z moim wrogiem... co za obłęd...
Nagle wyczułem jak przypływają nienaturalne ciepłe wiatry - jak na tę porę roku. Jest zima, a wokół nas robiło się coraz cieplej. Coś tu nie gra.
-O, już się zbliżają - beztrosko zabrzmiał głos karej klaczy. 
Mój wzrok oderwał się od ziemi i skierował na kolejne nieodpowiednie do pory roku zjawisko pogodowe.
Daleko na północy wzbierała się burza, na horyzoncie już migały błyskawice, a nieprzewidziane chłodne podmuchy wiatru chłodziły naszą dwójkę. 
Brena przystanęła wdzięcznie przy mnie, bacznie obserwując każdy mój ruch. Natomiast ja, nawet nie próbowałem skierować wzroku w jej stronę.
-Przyznaję szczerze, rada jestem, że zdecydowałeś się do nas dołączyć. Skąd ta nagła zmiana decyzji? 
Bezwiednie wzruszyłem "ramionami".
-Sam nie wiem, może po prostu zdałem sobie sprawę, że... to nie ma sensu... 
Klacz zaśmiała się cicho, kiwają przy tym łbem. 
-Racja. Bardzo szybko zdałeś sobie z tego sprawę, ale...
Przerwałem jej:
-Po za tym, czy to właśnie nie wy jesteście tą potęgą? O ile tak to nie ma powodów o jakieś podejrzenia, prawda Breno? Chyba każdy normalny postąpił by tak samo... - wypowiedziałem to wszystko bez jakichkolwiek emocji w głosie.
-Chyba masz racje, Lorganie - uśmiechnęła się.
Tak, wszystko idzie zgodnie z planem.
Po chwili zacząłem oglądać grę błyskawic i słuchać pierwszych grzmotów odległej burzy. 
-On, będzie zachwycony - rzekła zamyślona.
I wtedy spadł pierwszy deszcz. Uniosłem ku górze łeb, odsłaniając przy tym swoją "twarz".
Kiedy tak deszcz ściekał mi z "twarzy", analizowałem wszystko po kolei jak to rozegrać. Będę musiał poczekać na ten odpowiedni moment i wtedy...
-Lorganie? - zagadnęła Brena. - Zda mi się, że myślisz o jakimś wielkim sekrecie: uśmiechasz się tak niezwykle. 
To prawda, nawet nie zauważyłem kiedy mój uśmiech tak nagle mnie ugościł. 
-Zastanawiam się nad tym jak to będzie kiedy już do was dołączę - odparłem, a potem dodałem - To będzie moja jedyna szansa...
Mówiłem prawdę, a zimne wiatry dęły wokół nas, niosąc ze sobą szaleństwo jakie miało nadejść. 
***
Niebo było już upstrzone w malutkie gwiazdy, a za chmurami było widać przebijające światło maleńkiego sierpa księżyca. Jego słaby blask dodatkowo rozpraszała mgła. Lecz ja, jak i zarówno obecni tutaj, nie potrzebowaliśmy zbyt wiele światła. Księżyc nam wystarczał. W zupełności. 
-Moi drodzy! - zabrzmiał wyniosły głos Breny. - Lorgan, który pozbawił życia wielu naszych towarzyszy... - dramatyczna cisza. - Dziś! Postanowił wstąpić w nasze szeregi! Czy to nie wspaniałe? Z naszego wrogiego jak i potężnego rodu... ostatni z rodu Hentitów... Lorgan! Stanie się jednym z nas! 
W tłumie podniósł się szmer. 
-Ale najpierw musisz przejść pewien rytuał - w oczach Breny pojawił się niebezpieczny błysk, ale "twarz" pozostała spokojna. - Musimy tylko chwile zaczekać...
Musiała wyczuć Ismenę i kogoś jeszcze... Zacząłem węszyć w powietrzu. Był to jakiś znajomy zapach, czyżby... Marika? Chyba już się domyślam, co owa klacz zamierza zrobić.
-Obezwładnijcie go! - wydała rozkaz.
Wtem dwóch mosiężnych sługów Breny, rzuciło się na mnie. Kara klacz jak i reszta armii była w niemałym szoku, gdy to ja nawet nie próbowałem robić jakichkolwiek oporów.
Następny ciąg wydarzeń widziałem jak przez mgłę. Wszystko - wyprowadzenie Mariki w kozi róg, zaklęcia, groźby, i znowu zaklęcia, sztylety... a najgorsze jest to, że nie mogłem nic zrobić, ponieważ zepsuło to by wszystko, cały plan. Niestety musiałem poświęcić ich cierpienie dla tego, co zamierzałem zrobić... Musiałem przede wszystkim cały czas grać zdezorientowanego, czy przerażonego tą zaistniałą sytuacją, aby nie wzbudzić większych podejrzeń, co mi najwidoczniej świetnie szło. 
Zmartwiło mnie najbardziej to, że musiałem Marikę w to całe bagno wciągnąć, to dotyczyło tylko i wyłącznie mnie. Tak w ogóle to nie wiem na co przyszła tylko Marika, myślałem, że Ismena sprowadzi naszych wojowników, czy coś... No nic, muszę to jakoś odkręcić.
-Hmm... - moje przerażenie diametralnie zamieniło się na rozbawiony uśmiech. - Zabawne. Sztyleciki? Jakieś słabe zaklęcia z księgi Celtyckiej? Serio? Breno, myślałem, że stać was na więcej. 
Oczy Breny zapłonęły wściekłością i już miała wykrztusić jakieś obelgi z gardła, ale zbyt szybko zacząłem prowadzić kolejny dialog.
-Po co mam ją zabić? Ona jest nic warta, to tak jak pozbawić muchy życia, niczego przy tym nie zyskam, tak samo jak i wy. Po za tym wydaję mi się, że wasz pan nie będzie zachwycony tym, że używacie nieswoich "znaków".
Chciałem bardzo przeprosić Marikę za nieprzyjemne słowa z mojej strony, ale niestety nie miałem innego wyboru, mimo tego mam nadzieję, że mi to kiedyś wybaczy.
-Ty... - wysyczała wściekła Marika w moją stronę. - Co to ma znaczyć?! Zdrajca!
-Oj Lorgan, sprytny jesteś - zignorowała Marikę kara klacz. - I to mi się podoba... Zabieramy go, ale najpierw... trzeba je od ciebie odciągnąć...
Skoczyłem na równe nogi i odepchnąłem się z całych sił od dwóch mosiężnych strażników, widząc jak Mariki i Ismeny pyski szykują się do krzyku. Było już jednak za późno. Delikatne brzęczenie mocy Breny nagle przerodziło się w rozdzierający skowyt wściekłości.
Na całej powierzchni eksplodowało czerwone światło. Wszystko zadrżało od nagłego wstrząsu, ziemia zawirowała pod nami, a ja nie mogąc nic zrobić słyszałem przeraźliwe krzyki Mariki i Ismeny. Także we mnie rzucono ten czar i też to czułem - rozdzierający i niewyobrażalny ból, ale nie wydałem z siebie nawet najcichszego dźwięku. O Przodkowie, ten ból... Czułem jak pękają mi kości, a przed moimi oczami  pojawiły się wstrząsające obrazy, jakby żywce wzięte z sennego koszmaru. Wiedziałem jednak, że to nie sen, że to na co patrzę, dzieje się naprawdę, a ja nie mogę zrobić nic, aby temu zapobiec. Nie - to moja żądza zemsty wygrała...
Widziałem, jak ich twarze wykrzywiają się i rozpływają, widziałem jak ich sylwetki tracą kształt. Słyszałem ich te przeraźliwe krzyki i odgłos pękających kości. Nie mogłem przed armią jak i Breną ujawnić mojej mocy (innym razem dowiecie się czemu), a więc starałem się użyczyć mocy z natury, by obronić je przed torturami Breny, ale nie potrafiłem znaleźć życiodajnego źródła. Czerwona moc trzymała je z dala ode mnie. Desperacko próbowałem zatrzymać życie szybko ulatujące z klaczy i wilczycy.
Nagle oblało nas białe światło i Marika jak i moja towarzyszka zniknęły mi z oczu. Ich głosy umilkły, a przede mną zamajaczyły niewyraźne sylwetki armii.
Zanim pochłonęła mnie ciemność, bicie olbrzymich skrzydeł zmieszało się z rytmem mojego rozszalałego serca.
Zmęczony ponad miarę, unosiłem się w otępiałej ciemności. Słyszałem jakieś głosy, czułem krople deszczu, słodki odurzający zapach róż i smak soli. Ale nie wiedziałem, co się ze mną dzieje.
Od czasu do czasu widziałem światło i pokonując ból, starałem się przesuwać w jego stronę. Przeczuwałem, że jeśli dotrę do źródła światła, znowu znajdę się we własnym ciele. Kiedy udawało mi się otworzyć oczy, pochylały się nade mną nieznane konie. W końcu poczułem ostry zapach ziół i do gardła wlano mi coś gorącego. Zakrztusiłem się, zakaszlałem i znowu otoczyła mnie ciemność.
Obudził mnie chłodny, słodko pachnący wiatr, który delikatnie mnie studził. W końcu do mojego obezwładnionego letargiem ciała przebiły się pierwsze dźwięki. Zaraz potem dotarły do mnie strzępy minionych zdarzeń. Mój otępiały umysł próbował je analizować i dopasować, aż w końcu zadałem sobie zasadnicze pytanie: ,,Gdzie jestem?''.
Choć kosztowało mnie to mnóstwo wysiłku, podniosłem się. Stałem na ugiętych nogach, które były ciężkie jak z ołowiu. Przez chwilę wydawało mi się, że na niebie widzę klucz dużych ptaków - gęsi, a może łabędzi. Chmury kładły się cieniem na ich skrzydła, ale zanim zdążyłem lepiej im się przyjrzeć - zniknęły. Możliwe, że mam jakieś zwidy.
-Ach, w końcu się zbudziłeś - pojawił się znikąd jakiś ogier.
-Gdzie... - Mój głos był szorstki i zachrypnięty. Zaschło mi w gardle. - Gdzie ja jestem?
-Jesteśmy blisko Lasu Ukuthula. Byłeś bardzo chory, dlatego jesteś taki słaby.
-Chory? - chociaż dobrze wiedziałem, że to był czar uśmiercający. 
Próbowałem sobie przypomnieć, co się stało. Pamiętałem, że dotarłem na szczyt Góry Prawdy i Oszczerstwa z Imseną, Brenę, armię z północy i Marikę. Potem wspomnienia stawały się zamazane. Błysk czerwonego światła, przejmujący ból, coś białego jak chmury - i to wszystko. Cała ta historia nie miała sensu. Była po prostu koszmarem.
-Jak długo chorowałem?
-Prawie trzy dni. Nie mogłeś nawet otworzyć oczu. 
Minęły już trzy dni od tamtych wydarzeń? Wziąłem głęboki oddech. Przez ten czas stado mogło zostać zrównane z ziemią, a Marika i Ismena... mogły być już... martwe...
- Co się stało z klaczą i wilczycą?
"Twarz" nagle mu stężała.
-Chodzi ci o tę siwą klacz i czarną wilczycę? 
Pokiwałem łbem.
-Nie wiem - odpowiedział zmieszany.
Chyba obawiam się najgorszego.
-A co ze stadem? - spytałem niecierpliwie. 
-Wojna jeszcze trwa, ale sądzę, że wrócą nim nastanie nowy dzień, a Kings of the Hill zostanie unicestwione. 
Zacisnąłem szczękę z całej siły.
-Chciałbyś jeszcze tego lekarstwa lady Breny? - podniósł z ziemi zakorkowaną butlę. Wyciągnął z niej zatyczkę i wokół rozszedł się gorzki zapach mchu i czarnej bażyny. Była to woń silnego naparu, który plątał myśli i tępił zmysły.
-Lekarstwo? - wymamrotałem. 
A raczej trucizna.
-Lady Brena sama je przygotowała jak i sama cię nimi poiła. Bardzo przejęła się twoją chorobą.
O tak, z pewnością. Przeklęta czarownica. Nic dziwnego, że byłem taki słaby. Jeszcze trochę, a w ogóle bym się nie zbudził. Przez sekundę zastanawiałem się, dlaczego Brena mnie nie zabiła, nie wlała mi do gardła tyle naparu, żebym już nigdy nie otworzył oczu. Może coś ją powstrzymywało? Na przykład może ktoś z wyższą rangą niż ona? Kłopoty? Albo nawet już się domyślam...
-Nie, dziękuję za lekarstwo, już go nie potrzebuję - odparłem. - Dokąd zmierzamy?
-Zmierzamy do morza Revontulet, tam ktoś cię wyczekuję, a więc lepiej już ruszajmy. 
Revontulet.... Revontulet... Revontulet to te morze... to tam miałem dojść z... Mariną...
-Wybacz, a mógłbyś ujawnić mi swoje imię, bo wiesz... Nie chciałbym do ciebie mówić tylko: ej ty. 
-Mówią na mnie John. 
-John? Dobra, w takim razie John, ruszajmy w drogę.
I tak też się stało. Ruszyliśmy w drogę.
Stopniowo krajobraz wokół nas zaczął się zmieniać. Porośnięte zielenią pagórki i urodzajne pola zostały zastąpione przez gęste lasy. Czułem, że nurt magii również stał się inny. Przepływał powoli pomiędzy drzewami, bez werwy. Tak to oznacza, że jesteśmy już blisko.
-Jesteśmy już niedaleko tego morza, racja? - zapytałem Johna.
-Tak, lordzie Lorganie. Właśnie teraz minęliśmy granice. 
Zadrżałem na słowa ogiera, dawno już nikt używał tego tytułu. Zasadniczo to ja tego nie chciałem.
Wracając do tamtych zdarzeń... Ciągle myślałem o Marice i Ismenie... Nie sądzę, aby Brena chciała ukatrupić Marikę i Ismenę. To właśnie mnie chciała - pocieszyłem się w myślach. Także przygnębiała mnie z lekka myśl o tym, że Marika musiała tego doświadczyć, ten straszliwy ból pamiętam do teraz. Ismena, akurat mogła to jakoś przeżyć, ale Marika... Marika...
***
Szliśmy teraz przez wrzosowisko, a kiedy już wyszliśmy z tych terenów, powietrze zmieniło się, stało się ostrzejsze, było wyczuwalnie słone. Wciągałem je głęboko, oj tak, wydaje mi się to takie znajome.
-Jesteśmy blisko morza - wytłumaczył mi John, gdy zauważył moje ożywienie.
Wziąłem kolejny głęboki oddech. Ten smak był tak znajomy...
Droga zaczęła teraz piąć się ku górze, a zapach morza stawał się coraz wyraźniejszy. Kiedy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, na horyzoncie pojawiła się wzburzona woda. Szarozielone fale piętrzyły się i rozbijały o skały. Wiatr targał mi włosy, a ja obserwowałem, jak woda wznosi się i mieni srebrzyście, bijąc o wysoki brzeg.

C.D.N

(Marika? Co się działo u was w między czasie? ;3)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz