niedziela, 9 października 2016

Od Lorgana C.D Mariny

Pod wpływem gwałtownego upadku przez pewien moment nie mogłem utrzymać równowagi, dopiero po kilku chwiejnych próbach mogłem w pełni utrzymać się na nogach. 
Krew zaszumiała mi w uszach powodując, że przez krótką chwilę nie mogłem nic usłyszeć, czyli między innym panicznego świergotu Miodki. Ona jednak myśląc nadal, że jestem oszołomiony zaczęła swym małym językiem lepić go to mojej "twarzy". 
- Miodka, czy mogłabyś przestać ćwierkać? Próbuję się skoncentrować. Hej, hej, trzymaj ten język z dala ode mnie. No naprawdę, Marina mogłaby nauczyć cię zasad dobrego wychowania. Swoją drogą mam nadzieję, że razem z Ismeną są całe i zdrowe... No nic, musimy iść przed siebie. - zacząłem mówić do małego wystraszonego kolibra. 
Koliber na moje słowa przez chwile się uspokoiła, mimo tego nie potrwa to wiecznie. Jaki pan taki kram, będę musiał być przygotowany na kolejne dawki jej ćwierkania. No nic jakoś to będę musiał przetrwać. 
Znajdywaliśmy się w czymś, co przypominało jaskinię. Tak jakby dzieliła się na dwie części. Za czymś, co przypominało ścinę słyszałem czyjeś kroki i głosy, sądząc po warknięciach i jakże znanym mi dobrze głosie Mariny, moje towarzyszki musiały trafić do tamtej części. W głębi duszy się z tego powodu ucieszyłem, gdyż jakby ktoś z nas miał kłopoty, albo znalazł wyjście szybko się o tym dowiemy.
Gdy ruszyliśmy dalej niekończącymi się, poskręcanymi tunelami, nagle natrafiliśmy na drzwi... Drzwi? Co robią akurat w taki miejscu drzwi? Kompletnie nie pasowały do tego ciemnego, jaskiniowego klimatu. Miodka zaćwierkała niespokojnie. 
-Chyba nie mamy innego wyboru. Może to droga prowadząca do wyjścia? - szepnąłem do małego ptaszka chowającego się za moją grzywą.  - Ale może to też oznaczać, że będziemy musieli się rozdzielić  z tamtą dwójką. 
-Przechodzimy przez te drzwi? Może nie powinnyśmy, jak sądzisz Ismena? - rozległ się głos Mariny po drugiej stronie. 
-No nie wiem... Może chodźmy, tylko powiedzmy o tym Lorganowi... - odezwała się tym razem Ismena.
Gdy już miała krzyknąć moje imię, sam się odezwałem.
-Wszystko słyszałem. Możemy przez nie przejść jak będzie coś nie tak to najwyżej tu wrócimy, jasne? 
-Dobra! - odpowiedziały chórem.
W głębi duszy wiedziałem, że to nie najlepsze rozwiązanie, ale... Może to być, także jedyne, aby stąd wyjść. No nic. Chwyciłem zębami za klamkę przypominającą kształtem różę. Zaraz po tym drzwi samoistnie i powoli otworzyły się przed nami. Gdy już przez nie przeszliśmy zatrzasnęły się za nami z wielkim hukiem. 
Na ten dźwięk Miodka pisnęła swym cienkim głosem.
Cofnąłem się jeszcze raz do drzwi próbując je otworzyć, lecz niestety były zamknięte na amen.
Westchnąłem ciężko.
-W porządku. Idziemy dalej...
Znaleźliśmy się w mokrym korytarzu z osadami wapnia zwisającymi w formie kruchych, kredowych stalaktytów. Zrobiłem kilka kroków, idąc po kostki w wodzie. Było ciemno, ale nie na tyle, aby niczego nie dostrzec. Postrzępione fragmenty fioletowej osłony, poruszały się z każdym podmuchem wiatru niczym cienkie firanki albo duchy. Przeszliśmy przez kolejne przejście prowadzące do kolejnego korytarza pełnego korzeni. Te grubsze przedzierały się przez twarde podłoże, po czym stawały się cieńsze i rozgałęzione niczym układ krwionośny. Długie, włochate niteczki pławiły się w wodzie. Najdziwniejsze jednak były owoce, wyrastające z korzeni jak z gałęzi. Mimo braku słońca i gleby z kosmatych zwojów zwisały blade kulki. Podszedłem bliżej razem z Miodką. Mlecznobiała, półprzezroczysta skórka miała różowaty odcień, sugerując, że miąższ może być czerwony. 
Miodka dotknęła jednego z owoców, co również ja uczyniłem.
-Ciepły - powiedziałem. 
Koliber skinąłem łbem i badawczo obserwował owoce. 
Wtedy zauważyłem zardzewiałe schody o poręczach owiniętych  poczerniałym materiałem. Podszedłem do nich. To miejsce mnie co raz bardziej przeraża. W takim miejscu schody... 
Miodka przyległa znowu do mojej grzywy, tym razem trzymając mniej kurczowo. Stopnie były duże i szerokie, a więc bez problemu mógłbym po nich wejść. 
Zawahałem się, zresztą i tak było już za późno, by się cofnąć.
Ruszyłem w górę. Każdy mój krok wywoływał echo. Po jakimś czasie schody robiły się coraz bardziej spiralne. Ciągnęły się coraz wyżej i wyżej, by w końcu dotrzeć do kolejnych drzwi. 
Moja mała towarzyszka westchnęła rozpaczliwie. Modliłem się w duchu, aby to było wyjście. 
Niestety wyjście to nie było, ale tym razem znaleźliśmy się w kompletnie innym i odbiegającym od tego, co spotkaliśmy tam na dole pomieszczeniu. Nie czuć w nim było zgnilizny i wilgoci. Podłoże było zrobione z czarnego dębu, a ściany koloru przygaszonej zieleni ozdobione przeróżnymi obrazami. Nie było tam okien, jedyne światła zwisały nad obrazami. Mimo nieskazitelnej czystości jaka panowała w tym pokoju był on niepokojący. 
Podszedłem do jednego z obrazów. Przeczytałem jego tytuł.
,,Oddech - głosił jeden. Miłość - napisał drugi ''.
Bardzo nietypowy tytuł. 
W tym momencie przeszliśmy obok obrazu z zakapturzoną dziewczynką, po której łzy ciekły z policzków. Chyba najbardziej właśnie on mnie zaniepokoił. Przechodząc koło niego usłyszeliśmy za sobą rozchodzący się echem śmiech, cieniutki, niczym śmiech dziecka. Szybko odwróciliśmy się.
Miodka gwałtownie wciągnęła powietrze. W zasadzie mi też na chwile zabrakło tchu.
Obraz z dziewczynką, który właśnie minęliśmy obciekał czerwoną cieczą, było też coś na nim napisane, podszedłem bliżej, aby mu się przyjrzeć. 

Było tą samą czerwoną cieczą niewyraźnie napisane: ,,Pobawimy się w chowanego?''. 
Samoistnie przeszedł po mnie dreszcz. Jak to możliwe, że to się tu pojawiło? Przecież, przecież... Coś jest tu bardzo, ale i to bardzo nie tak... Musimy wracać... 
-Zmywamy się stąd, chodź. - skierowałem te słowa do Miodki. 
Mieliśmy się już stamtąd zbierać, gdy nagle stanąłem jak wryty. Ktoś stał w wejściu. Był to ktoś niski... Człowiek... Nie, dziecko. Przed oczami latały mi ciemne plamy. Miałem ochotę uciec, ale nie mogłem... Nogi ugięły się pode mną i upadłem... Nastąpiła ciemność...
(Marina? Co się działo z tobą i Ismeną w między czasie?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz