sobota, 7 stycznia 2017

Od Lorgana C.D Mariki

Ismena:

Oszołomiona całymi tymi zdarzeniami z ostatnich dni, nie mogłam z siebie wydusić ani jednego słowa. Chociaż wystarczająco do mnie dotarło, że Marika przeszła metamorfozę i, że czuje coś więcej do Lorgana.
-Super - stęknęłam zrezygnowana z myślą o tym, że będę musiała za nią pobiec i z nią porozmawiać.
Leniwie i bez żadnej werwy wstałam z "posłania", które przygotowała mi Marika i wyszłam z opustoszałej jaskini.
Łup!
Upadłam na ziemie. Chyba za wcześnie wstałam, gdyż moje ciało było jeszcze strasznie obolałe i zesztywniałe. Wszystko jeszcze mnie bolało, zasadniczo do tej pory zastanawiam się jak to możliwe, że jeszcze żyję. Po takim silnym zaklęciu uśmiercającym powinnam już dawno kopnąć w kalendarz, a tu co? No nieważne.
Ruszyłam po zapachu. Przeciskałam się przez ostre krzewy i zarośla, drzewa i takie tam...
Nieopodal gdzieś na polanie coś huknęło. Uniosłam ku górze wzrok. No tak, zapomniałam, dziś zaczął się nowy rok.
Wygramoliłam się z gęstych zarośli lasu i znalazłam się na pustym polu, a na niebie już posypały się iskry ze sztucznego ognia, piękne, kolorowe i być może nieco niebezpieczne.
Marika nawet nie zorientowała się, że stoję tuż obok niej od dobrych pięciu minut i ją obserwuję. Najwyraźniej była myślami gdzie indziej, a więc pozwólmy jej w łagodny sposób wrócić na ziemie.
-Ej! Królewno z zaświatów, zbudź się! - próbowałam przekrzyczeć huki wystrzeliwanych sztucznych ogni.
Skutecznie. Marika podskoczyła nieco przestraszona i skierowała swoje smutaśne oczęta w moją stronę.
Nie wiedziałam jak zacząć rozmowę, więc co chwila chrząkałam i wbijałam wzrok w ziemię.
-Marika, chcę z tobą pogadać - zaczęłam.
Klacz ciężko westchnęła, wiedząc już o co chodzi.
-Ismena, ale ja go naprawdę kocham! Zaakceptuj to, nawet jeśli jest ci ciężko to po prostu... spróbuj... - z jej oczu popłynęły strugi łez.
Spojrzałam na nią nieco z zażenowania.
-Coś mi się wydaje, że nie znasz pojęcia słowa: ,,kocham''. Jak możesz stwierdzić, że go kochasz skoro nawet go nie znasz? - zadrwiłam. - To jest tylko zauroczenie, NIE miłość.
Klacz rzuciła mi wściekłe spojrzenie.
-Wiedziałam, że nie zrozumiesz...
-Nie! - ryknęłam. - To ty nie rozumiesz! Tylko się rozczarujesz!
-A skąd to możesz niby wiedzieć?!
Uspokoiłam się
-Bo go znam. To jest tylko z twojej strony zauroczenie - zamilkłam, po czym dodałam. - On nie jest taki idealny jak ci się wydaje, a wręcz przeciwnie. Też nie oczekuj tego, że kiedyś wyzna ci miłość i będzie codziennie szeptał słodkie słówka i ciągle powtarzał, że cię kocha - oj nie, to nie Lorgan. - Nadal drżałam cała z emocji, które mną targały.
Marika spojrzała jeszcze raz na mnie z nie małym żalem.
-A-Ale... On został... - dukała.
-On nas zdradził. Nie ma po co go "ratować". Przeczuwam, że i tak do nas wróci - zaśmiałam się, po czym dodałam. - Po za tym, coś mi się wydaje, że władcy nie ma... A więc, oby nie doszło do buntu.
Spojrzałam na nią z wyrzutem, choć w moich oczach zamigotały wesołe iskierki, a klacz wyraźnie się odprężyła.
-...

***
Lorgan:

-Musimy teraz przejść na plaże! - John próbował przekrzyczeć odgłos morza.
W odpowiedzi skinąłem łeb.
Zeszliśmy w dół krętą i wyboistą ścieżką na plaże. Fale rozbijały się o brzeg. Tu było bardzo zimno - tak, czyli styczeń na północnej półkuli.
-O, już jest. Lordzie Lorganie wydaje mi się, że ten, który cię oczekuje liczy na rozmowę w cztery oczy.
Przeczesałem wzrokiem plażę, fale, skały.
-Nie widzę go - mruknąłem.
-A ja tak - odrzekł rozbawiony John i ruchem łba wskazał na stojącą sylwetkę konia.
Koń uniósł głowę i tym samym ukazało się mi jego lico. Tak, znałem tego konia.
Ogier stał na wydmie w rozkroku, jak uczyli nas na obozie szkoleniowym. Patrzył na mnie tymi dumnymi i wyniosłymi oczami. Był to mój dawny przyjaciel z dziecięcych lat.
Pożegnałem się w myślach z Johnem i ruszyłem ku ogierowi. Wlokłem się po plaży, a piasek poniesiony przez wiatr drapał mi pysk.
Stałem teraz z nim twarzą w twarz. Na prawej stronie jego pyska rozciągała się szrama i liczne szare blizny. Jego prawe oko też było szare, jakby ktoś splamił je szarą farbą.

Bez żadnych wątpliwości był to Sullivan.
-Sullivan? - szepnąłem.
Nie podniósł wzroku ani w żaden sposób nie dał znać, że mnie rozpoznaje. Chociaż wiedziałem, że tak nie jest.
-Lorgan, jako, że jestem dowódcą wszystkich armii wojowników na naszej ziemi, masz nakaz wstąpienia w nasze szeregi. Od teraz stałeś się jednym z nas, a więc...
-Dlaczego to zrobiłeś? Sullivan? - ze złością rzuciłem w niego pytanie ignorując jego słowa.
Zapanowała między nami cisza, która była rozdzierana przez szum morza.
-Co oni ci takiego powiedzieli, że się na to zdecydowałeś? Jak mamiące musiały być ich kłamstwa, skoro postanowiłeś porzucić rodzinę, stado? Co sprawiło, że postanowiłeś zrobić ze swojego życia spacer po linie? Czy ty nic nie wiesz o nich? Naprawdę nic? - niemal to wszystko wykrzyczałem.
Już dawno nie dopuściłem się do takiego zachowania.
Ale ogier nie udzielił mi żadnej odpowiedzi. Po prostu zszokowany patrzył na mnie.
-Mógłbym powiedzieć to samo o tobie - parsknął po chwili. - To była i wyłącznie moja decyzja. Szanują mnie. Nie widzisz? Jestem teraz dowódcą wszystkich armii wojowników. Sądzę, że ty także nie przyszedłeś tu na darmo. Co kombinujesz?
Wbiłem wzrok w ziemie. Nie potrafiłem mu powiedzieć.
-Tak myślałem - zadrwił. - Teraz już wiesz, że zemsta to nie sposób na życie.
Milczałem, ale moja pierś wyrywał się do krzyku.
-Niestety, muszę najpierw zdobyć zgodę naszego Władcy, abyś mógł zamieszkać w naszym dworze, a więc dzisiaj przenocujesz tutaj wraz z Johnem.
Skinąłem łbem.
-Jeśli masz do mnie jakiekolwiek pytania to zadawaj, śmiało. Zaraz przybędzie tu pewna szamanka i muszę od niej kilka rzeczy zdobyć, a więc sprężaj się.
Oczywiście, że mam pytania i to bardzo dużo.
-Powiedz mi, kim jest Brena? - padło pierwsze pytanie z mojej strony.
-Brena? A, tak. Jest nową plutonową w naszych szeregach. Ze swoją armią obejmuje tereny północno -wschodnie. A czemu pytasz?
Nowa? Coś tu nie gra.
-I się tak jakoś znikąd wzięła?
-No w zasadzie to tak. Ale to nie ja ją przyjąłem do naszego stada.
-Rozumiem - zamyśliłem się.
-Innym razem pogadamy na poważnie. Muszę teraz iść.
...
***
Nastała noc. Gdy tylko Sullivan skończył rozmawiać z dwiema klaczami rasy hippokamp, zaczął wracać tak samo jak ja i John. Zmierzaliśmy w kierunku lasu, gdzie mieliśmy przenocować.
Kiedy już zasnąłem mój sen wypełniło pulsowanie morza. Czułem jak przypływa i odpływam, obmywa mnie i niesie, jakbym był zeschniętym liściem dryfującym na jego powierzchni. Utulił mnie do snu miękkim kołysaniem fal. Nagle znowu w tym śnie widziałem Marikę i Ismenę, widziałem w nim te same białe kształty, jak tamtej nocy, kiedy pod wpływem śmiercionośnego zaklęcia "odleciałem". Teraz zrozumiałem, że to były łabędzie, piękne, wspaniałe i rzadkie okazy. Podniosłem głowę, żeby im się przyjrzeć, gdy ich skrzydła  rozcinały powietrze z potężnym hukiem i rozciągały się na niebie jak chmury.
''Dlaczego akurat łabędzie?'' - zadałem sobie w myślach pytanie.
I wtedy obudziłem się w ciemnościach, nie potrafiłem już zasnąć. Myślałem o moim śnie. Łabędzie...
Kiedy powoli zacząłem się wybudzać, zdałem sobie sprawę, że huk, który słyszę, nie jest dźwiękiem ze snu. To było morze, którego ryk odbijał się o skały i las. Miałem pewność, że zanim położyłem się spać, nie było takie głośne. Może właśnie był przypływ.
Wstałem, a świeże i ostre powietrze potargało moją grzywę, jakby tylko na to czekało. Pełnia księżyca oświetlała wszystko, przez co bardziej się zachęciłem do ruszenia za szumem morza.
Dokładnie przyjrzałem się wzgórkowi i biegnącej po nim ścieżce i odwróciłem się, aby popatrzeć, czy John, aby na pewno śpi. Nie ma co, śpi jak zabity.
Bezszelestnie ruszyłem ścieżką. Znalazłem się po chwili w bujnej trawie, a jej szaroróżowe pióropusze tańczyły na wysokości moich nóg. Tu i ówdzie bieliły się kwiaty.
Ziemia pod moimi kopytami była jasna, sucha z przewagą piasku. Gdy wspinałem się na wzgórze, czułem wzywający mnie coraz głośniejszy szum przypływu. Dotarłszy na szczyt, ujrzałem białą opaskę wybrzeża i piętrzącą się, kipiącą morską wodą. Księżyc podświetlał spienione fale. Widok był przepiękny. Wbiegłem na wydmy, wzbijając tumany piasku, i przystałem na brzegu. Wpatrywałem się w wodę.
Huk przetaczających się fal był hipnotyzujący. Moje rozszalałe myśli wyciszyły się, a ja całkowicie odprężony rozkoszowałem się bryzą, która gładziła moje zmierzwione włosy. Po kilku chwilach zanurzyłem nogi w w wodzie. Muzyka morza zagłuszała we mnie wszystkie inne dźwięki. Lodowata woda raz po raz sprawiała, że nie czułem moich kończyn, ale niespecjalnie mi to przeszkadzało.
Nagle dostrzegłem jak jakieś stworzenie wyłania się z wody, a raczej koń... Tak, bardzo mistycznie wyglądająca klacz. Miała w sobie coś urokliwego i ładnego, cała błyszczała pod padającym światłem księżyca. I wtedy nagle...

(Ailla? Marika - napisz co u was się działo w międzyczasie z Ismeną :) i tak, wiem, opowiadanie
nudne jak flaki z olejem, ale obiecuję, że następne będzie lepsze.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz