środa, 27 lipca 2016

Marika - Dowódca Morderców

"Zasady są po to, aby je łamać!"

IMIĘ: Marika. Skrót Mari ale możesz wymyślić sobie setki innych, których ona wcale nie musi akceptować.

PŁEĆ:  

WIEK: 4 lata i 4 miesiące

RASA: Koń 

RANGA: 2

HIERARCHIA: Dowódca Morderców

GŁOS: Ciri (Anna Cieślak) Minut: od 1:49 do 2:05

MOCE: 
• Marika odziedziczyła po ojcu moc władania powietrzem. Z pozoru normalna, dość popularna moc w praktyce jednak, że tak powiem „niestabilna” siła, która może „przenosić góry”. Z tego co wiem powietrze jest niewidoczne dla oka i jest wszędzie. No… prawie wszędzie. Do czego zmierzam? Otóż Mari może się nim posługiwać w (prawie) każdym miejscu i bez wiedzy wszelkich stworzeń w zasięgu widzenia (o ile się tego nauczy). 

 Ta moc jest powiązana z tą powyżej. Z powietrza formuje coś w rodzaju piór, łączy w kupę i uzyskuje „powietrzne” skrzydła przez co bardzo trudno jej latać w burzę, deszcz, sztorm itd. Tak wygląda ze skrzydłami: [link].
• Czyta i kasuje myśli. Taka trochę władza nad umysłem. „Kasuje”... Brzmi to nieco przesadnie ale te słabo zakodowane da się je przywrócić. Wystarczy ładnie poprosić albo zgłosić się to dobrego szamana lub przywódcy naszego stada, przewidując, że zna się na czarnej magii. Nie obawiaj się, są to wspomnienia bardzo krótkie, urywki zdarzeń lub wyznane tajemnice i podejrzane sytuacje. Wyjątkiem są konie z tą samą mocą co wcale nie oznacza, że ktoś może się włamać do jej sekretów, marzeń, obaw, smutków, radości i wspomnień. Tworzy coś w rodzaju barykady, szyfru. Tylko to jedno wspomnienie odsłoni jej uczucia.
UMIEJĘTNOŚCI: 
• Siła:
• Wytrzymałość: ★★
• Zwinność: ★★★
• Szybkość: ★★★★★
• Czujność: ★★★★
EKSTERIER: 
• Budowa: To bardzo delikatna klacz z kruchutkim szkieletem. Jej smukła sylwetka pozwala osiągnąć zadziwiające prędkości.
• Maść: Marika jest maści siwej a jej sierść jest bajecznie aksamitna.
• Głowa: Mari ma czarne jak węgiel oczka, nieduże, podrażnione nozdrza, które utrudniają już i tak wystarczająco płytki oddech. Należy dodać, iż łeb zdobią wystające kości.
• Grzywa: Raczej krótka, gęsta oraz jedwabista a zarazem umorusana i potargana. Ponadto pod grubą warstwą czupryny kryje się blizna o niezwykle bolesnych właściwościach.
• Ogon: Pacz punkt wyżej.
• Nogi: Normalne nogi. Jest to chyba najsilniejsza część jej ciała.
TEMPERAMENT: Ambitna, inteligentna, zazwyczaj opanowana. Jasno stawia przed sobą cel i dąży do niego dopóty, dopóki nie opadnie z sił. Należy do koni kruchych oraz słabych mimo to broni się bardzo dzielnie. Mało mówi, nie marnuje czasu na zbędne słowa. Nigdy niczego nie wyjaśnia tylko drwi z każdego zadanego pytania w owym temacie, jednocześnie pozwalając zadającemu dojść do wniosku samodzielnie. Bardzo ceni tą cechę. Można powiedzieć, że Mari jest w pewnym sensie samo wystarczalna. Czy kłamie? Owszem jeżeli dana sytuacja tego wymaga ale w żadnym innym przypadku. Najwyżej odmówi odpowiedzi. Szanuje każdą istotę jeżeli i ona to odwzajemnia. Jest żądna przygód. Czasem na siłę szuka kłopotów aby dzięki sprytowi uniknąć sprawiedliwości. Marika uwielbia ryzyko. „Nie ma ryzyka, nie ma zabawy!”, czyż nie? 
Dlaczego wybrała rangę mordercy? Z bardzo prostej przyczyny: rządzy mordu. Tak, wiem nie wygląda na taką ale jednak… Ale przecież nie zabija niewinnych ani bezbronnych! To uczucie pozwala wyzwolić tłumione emocje. Tam głęboko siedzi ta mała kruszynka… Która z każdym dniem marzyła aby rzeczywistość nie była tak straszna. Tam gdzieś głęboko siedzi demon, maszyna do zabijania… Któregoś dnia… No, no. O tym może kiedy indziej. 
Jak tu trafiła? Jak dokończę historię to być może się tego dowiemy…
RODZINA: Umierająca babcia Gertruda. Znaczy… Marika nie ma pojęcia co się z nią w owym czasie dzieje ale wkrótce się dowie. Rodzice… Nie żyją. Obecna tu od początku matka Jennifer dotychczas nie odnaleziona oraz ojciec Szofer. Beznadziejny typ. Obaj uchodzili za bardzo dziwne istoty. Co prawda ojca nikt chyba w KotH nie znał ale matka doczekała się rangi pierwszej. Nie była przywódczynią ale doradczynią, której z czasem podobno coraz bardziej dokuczała depresja. Nie wiadomo jak się ta historia skończyła choć kawałek znajduje się parę punktów niżej.
TOWARZYSZ: Zapewne znajdzie się jakaś istotka.
PARTNER: Nie…
HISTORIA: Narrator: Marika
~~~~Historia Mariki~~~~
Usłyszałam głuchy tupot. Teraz mam pewność, ze był to tupot ale wtedy… Rdza o rdzę. Nie było to zwyczajny dźwięk metalu, bardziej jęk zabijanego cielęcia. Czułam się jakbym miała jakieś klapki na oczach. Musiałam uciec. Tylko gdzie? Zamknęłam oczy. Nabrałam lodowatego powietrza i… pobiegłam przed siebie. Kopyta dawno mi już zamarzły ale nie miałam nawet czasu o nich myśleć. Zza pnia wielkiego dębu wydobył się ryk. Przyspieszyłam. Nie wiem ile trwał ten maraton. Zatrzymałam się gdzieś w środku wielkiego lasu. Byłam wyczerpana. Położyłam się zmęczona na śniegu, którego wysokość sięgała powyżej metra. Poukładałam sobie w głowie to co się działo. Ogień, krzyki, płacz, jęk. Byłam bezbronnym maluchem. Usiłowałam przypomnieć sobie łeb matki i ojca. Nie mogłam tego tak zostawić. Wstałam ociężale. Miejsce gdzie leżałam promieniowało czerwienią krwi na białym tle. Ruszyłam utykając w stronę domu. Wnet nastał świt. Czarne niebo groziło piorunami a ja nic na to nie mogłam poradzić. Dopiero gdy rozwścieczony błysk światła uderzył parę centymetrów ode mnie dało mi to do myślenia. Zdałam sobie sprawę w jakim położeniu się znajduję. Byłam już niedaleko i… bęc. Ziemia się pode mną „złamała”. Wpadłam do wielkiego dołu. Straciłam przytomność.
~~Następnego Dnia~~ 
Gdy się ocknęłam poczułam przypływ gorąca. Byłam w jakimś obitym dechami pudełku. Leżałam na mięciutkiej słomie a mój grzbiet przykrywał biały koc. Nadstawiłam prawe ucho i nasłuchiwałam. Z oddali usłyszałam cieniutki głosik. 
- Mamiś, mamiś, do patatajka! Iść do patatajka! – zachichotał..
- Skarbie, patatajek śpi i jest baaardzo zmęczony! – istota, która to mówiła zrobiła duży nacisk na baaardzo.
Jaki patatajek? Leniwie się podniosłam i zobaczyłam… stworzonko. Tak, teraz z całą pewnością mogę powiedzieć, że to dziewczynka w wieku 2, 3 najwyżej 4 lat. Ale na pierwszy rzut oka… Ni małpa, ni centaur, pomijając, że nie ma rogów, kopyt, nosa jelonka i spiczastych uszu jak centaur, ni koń, ni pies, ni kot, ni ptak. Człowiek. 
- Mamcia, patatajek! Patatajek pacza!
- Zoë on się bardzo źle czuje… Nie możemy do niego iść. – odpowiedziała z matczyną delikatnością kobieta stojąca obok.
Patatajek, patatajek, patatajek… Jaki do cholery patatajek?
- Mamcia… - rozkoszny głosik posmutniał. – Patatajek…!
Wskazała w moją stronę. Patat… Acha! To od teraz jestem patatajek? Roześmiałam się w duchu po czym nadeszła fala niepokoju. Gdzie jestem? Jak tu trafiłam? Kim one są? Co ze stadem? Gdzie są moi rodzice? I… Tysiące innych pytań rozbijało się o moją główkę. Czy zrobią mi krzywdę? Oto na tym pytaniu poprzestałam dalsze rozważania. Zaczęłam krążyć wokół rzekomego „pudełka”. Zoë wyrwała się z objęć matki i podbiegła do boksu. Ku mojemu zdziwieniu wspięła się po drzewku rosnącym obok, chwyciła lonży zahaczonej na gwoździu nad moim boksem i obróciła się napięcie i… wylądowała na drzwiczkach dzielących mnie od wolności. Już miała na mnie wskoczyć gdy zdezorientowana matka chwyciła ją za bluzę. Oszalałam. Stanęłam dęba po czym z rozmachem powróciłam do okrążania pudła. Cwałowałam na ślepo co chwilę obijając się o wąskie, drewniane ścianki. I pojawiło się światełko w tunelu. Jeszcze przez moment cwałowałam po czym spojrzałam do tyłu, odwróciłam się i… Przeskoczyłam przez drzwi wprost na Zoë. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć tego błędu. Matka przytuliła mocno małą i puściła dokładnie w momencie, kiedy lądowałam. 
- Zoë, Susan! – z domku wybiegł dobrze zbudowany mężczyzna, zapewne ojciec Zoë.
Zoë uderzyła głową w skałę a Susan… Wylądowałam prosto na jej twarz . Razem z kobietą wpadłam do jakiejś przepaści. Byłam cała połamana. Jack rzucił się na pomoc córeczce której krwawiła główka. Zoë miała pękniętą czaszkę, podczas upadku straciła przytomność. Z tego co wiem miała masę innych obrażeń. W śpiączce była ponad dwa tygodnie. Po dziewczyny przyleciał helikopter. Susan umarła w szpitalu gdzie trwała cztero godzinna akcja ratownicza, która nic nie dała. Zoë wyszła z tego cało. A co ze mną? Och… Gdy Mała trafiła do szpitala, Jack przyjechał po jej rzeczy i jakieś tam dokumenty. Ciekawe ile przepisów przekroczył bo przyjechał eskortowany przez policję. I tak uniknął bankructwa gdyż akurat w wozie siedział jego kumpel i obniżył mandat pięciokrotnie choć sam pewnie miał kupę nieprzyjemności z tego powodu ale szczęściem nie wywalili go. Gdy wychodził z rzeczami żony i córki oraz czekiem na nie małą sumkę, przypomniał sobie, że ja tam nadal tkwię. To wszystko opowiadała mi Zoë. Podobno nie wiedział co robić i stał w miejscu przez piętnaście minut aż zdecydował, że mnie wyciągnie (choć prawdopodobnie najchętniej by mnie dobił). Tylko jak? Tego dokładnie nie pamiętam ale podobno miał ze mną sporo zachodu a nadmiar złego, zaraz potem (gdy byłam już bezpieczna) zadzwonił Dr. Gifford, że potrzebna jest zgoda na operację Zoë. No i Jack pozbył się tym razem 500 dolarów. Takie tam, wyścigi rajdowe…
~~Miesiąc Później~~
Zoë niedawno wróciła do domu. Parę dni temu. 
Jack nie zaglądał do mnie. Prosił tylko sąsiada aby karmił mnie regularnie ale ja i tak nic a nic nie jadłam. Miał do mnie ogromny żal. Do siebie zresztą jeszcze większy gdyż to on mnie tu przyprowadził. Zoë o tym nie miała pojęcia, że Jack przez rok, każdą noc przesypiał na cmentarzu. I tak życie Bedfordów zmieniło się z mojej przyczyny. Monotonne telefony do doktora Gifforda nie miały końca a Jack nie mógł pracować choć wydatki zaczęły go trochę przerastać. Czasem gdy Zoë wychodziła do pani Street mężczyzna wpadał do szulerni aby utopić smutki we flaszce piwa i ostrym hazardzie. To też kosztowało.
Ale pewnego dnia przyjechał weterynarz… do mnie. Jack nie mógł już wytrzymać a nikt nie chciał mnie kupić. Lokalne gazety roztrąbiły całe zajście. Przyczyniło się do tego też stanowisko Jacka, który był adwokatem znanym nawet poza granicami państwa. Znaczy… Było parę chętnych ale… Jack jednak miał dobre serce bo nie oddał mnie w ręce rzeźnika. Zoë w tym czasie była w ogródku. Lekarz twierdził, że takie wyjścia dobrze jej zrobią. Weterynarz przez chwilę rozmawiał z Jackiem po czym kiwną głową i wyjął mały pistolecik.
- George! Ty masz ją uśpić a nie zabijać z broni palnej! – powiedział adwokat.
- He, he, he. Jack, tym się usypia groźniejsze zwierzątka. – zaśmiał się weterynarz. -Nie bój się! Zresztą… Co za różnica? To i tak potwór. Zabił Susa...
- Zamknij się! – przerwał mu. - Miałeś ją tylko uśpić a nie mądrzyć się w tych tematach. Wiesz przecież…
- Dobrze, dobrze… Rozumiem.
- Nic nie rozumiesz durniu! Działaj!
Weterynarz opuścił głowę i zabrał się do roboty.
- Gotowe. Gdzie mam iść? – spytał.
- Za domem, jest w rogu ogrodu. W boksie.
Już miał ruszyć gdy podbiegła do nich Zoë. 
- Tatku, tatku! Pszczółka!
- Co kochanie? – spytał Jack.
- No… ał. – dostał odpowiedź.
Dziewczynka spojrzała na weterynarza i przekręciła głowę na bok.
- Pan doktor? – spytała. – Plasterek na palucha!
- Nie. – zaśmiał się Jack. – To nie pan doktor…
- W pewnym sensie doktor. – George oburzył się.
- Tak czy nie? – spytała podejrzliwie Zoë.
- Taki do zwierzątek. – uzupełnił ojciec.
- Zwierzątek?! – Zoë wytrzeszczyła oczy.
- Zoë! Zostań tu i nie zadawaj głupich pytań! 
Mała posmutniała i usiadła na ławeczce oblizując spuchnięty palec.
~~Przy Mym Boksie~~
Usłyszałam kroki nieopodal boksu. Wiedziałam, że to już koniec. Pan Peter, sąsiad, który mną się opiekował wyraźnie mi to oznajmił owego ranka. 
„Kochana widzimy się dziś po raz ostatni. Szkoda mi cię…”. 
Mężczyźni podeszli do „pudełka”. Wstałam na powitanie. George podał mi na dłoni jabłko. Ja i tak wiedziałam, że w prawej ręce ma strzykawkę. Stałam przez chwilę w miejscu po czym ze smutkiem podeszłam. Jack po raz pierwszy od wypadku, pogłaskał mnie. Byłabym już pod ziemią gdyby nie Zoë…
- Tatku! Tatku! Nie rób patatajkowi krzywdy!
- Musimy go uspać bo jest niebezpieczny kruszynko.
- On jest dobly! Nie chciał… On myślał „be, ał, ał”. – łzy napłynęły jej do oczek. – Tatku… Mamusia nie chciałaby…
Po tych słowach Jack wzruszył się. Wiedziałam, że kochał Susan a Zoë była dla niego wszystkim. W ostatniej chwili powstrzymał Georga. 
- Masz tu 20 dolarów i spieprzaj! – rozkazał.
- Ale…
- Spieprzaj!
Nie wiem co mu na głowę padło, że mnie uratował. Musiał coś brać albo się upić. Innego wyjścia nie ma!
~~W Następnych Tygodniach, Miesiącach, Latach~~
Zoë bardzo szybko dorosła. Traktowała mnie jak siostrę. Zdarzało się, że jeżeli prawnik udawał się na cmentarz lub „na browarka” , Zoë przychodziła do mojego boksu i razem spędzałyśmy tą noc (niekoniecznie śpiąc). Co prawda Jack nadal mnie trochę unikał ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Zoë miała wszystko co chciała. Te dwa lata spędziłyśmy niemal cały czas razem. Tak wiem, jestem koniem. Nie zapomniałam! Ale tak było. 
Wkrótce Mała poszła do szkoły a ja zostałam sama jak palec…
~~Trzy Lata Później~~
- Tato… - jęknęła prawie bezgłośnie Zoë.
- Tak? – usłyszałam głos Jacka.
- Te nogi nie dają mi spokoju…
- Jakie NOGI?!
- Znaczy… Wszystko.
- Zoë, połóż się lepiej spać, ok.?
- Kiedy ja nie mogę! – wrzasnęła zdenerwowana.
Ojciec zmierzył córkę wzrokiem. 
- A to dlaczego?
- Nie wiem! Idę się położyć. – burknęła.
- A potem bierz się za lekcje!
Po godzinie dało się słyszeć okropny wrzask. Wrzask Zoë.
- Ech.. Nigdy nie skończę malować tego płotu. – westchnął Jack. – Marika, pilnuj żeby Gotfryd nie zechciał mi zrobić niedźwiedziej przysługi.
To oznajmiwszy wszedł do domu. Gotfryd to sąsiad z którym prawnik prowadzi ciągłą wojnę. Taki Kargul i Pawlak. Dosłownie. 
Jack naprawdę nie skończył malować płotu. Ponadto przez dwa dni ani dziewczynka, ani jej ojciec nie pokazali się. Trzeciego dnia, dokładnie w czwartek zobaczyłam ich obu wsiadających do samochodu. Właściwie to Zoë nie wsiadła ale została włożona do auta. I znów nie widziała ich przez parę dobrych dni. Umierałam z głodu i zastanawiałam się gdzie oni się podziewają. Zoë nie zobaczyłam nigdy ale wciąż mam nadzieję, że żyje. Następnego wieczoru przyjechał blady adwokat. Wziął bez słowa moją lonżę i mnie. W milczeniu szliśmy przez miasto, potem park, potem błonie aż w końcu doszliśmy do lasu. Skądś go kojarzyłam… Tak! Od tamtej pory zaczęła się moja historia z Bedfordami. I… tu się zakończyłam. Szliśmy tak przez całą noc.
- Jest godzina trzecia nad ranem mała. – powiedział po czym zaczął mnie pieszczotliwie głaskać po grzywie. – Znalazłem cię w tym samym miejscu i o tej samej porze. Z Zoë byłaś bardzo związana… Lekarze nie dają jej zbyt dużo nadziei, wiesz?
Spojrzał mi w oczy.
- Ma b i a ł a c z k ę. – powiedział szybko aby nie okazać zbyt wielu uczuć. – Nie możesz tu być. Nie powinnaś. Zabiłaś Susan ale… jesteś inna. Inna niż wszystkie konie. Nie powinienem cię stąd zabierać. Moja rodzina się rozpada. Została mi tylko Zoë no i… Ty. Ale ciebie musimy wymazać z pamięci…
Uciekaj.
To mówiąc odpiął mi uzdę. Ja ani rusz.
- No UCIEKAJ! – uderzył mnie w zad. – Spieprzaj! JUŻ!
Chwilę mnie jeszcze gonił dopóki sama nie zdecydowałam, że ma rację. Odwróciłam się, kiwnęłam łeb i poleciałam przed siebie… 
~~~~C.D.N~~~~
KONTAKT: Lusia1000

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz